Każdego tygodnia w Polsce publikowane są nowe książki, filmy oraz seriale. Jeżeli pomnożyć to przez wszystkie wydawnictwa, stacje, portale itp., to w miesiącu pojawia się kilkadziesiąt nowych tytułów. I to w tylko jednym kraju! Gdyby wziąć pod uwagę cały świat, tych tytułów jest już kilkaset. Tysiące stron oraz tysiące minut na wyciągnięcie ręki; czekających na odkrycie. Pojawia się więc pytanie, czy w ogóle powinno wracać się do czegoś, co już się obejrzało, czy przeczytało?
Poruszyłam ten temat w rozmowie z paroma osobami. Każda z nich okazała się posiadać książki oraz tytuły, do których wraca dość regularnie. Jednak nigdy nie zastanawiali się oni nad samą ideą, więc zazwyczaj spytani „czy warto oglądać bądź czytać to, co już się widziało?“, raczej zaprzeczali i wspominali o tytułach, których nie mieli jeszcze czasu poznać, a chcieliby. Prawie każdy z nas ma jakąś listę filmów albo seriali do obejrzenia, czy stosik książek czekających na przeczytanie – mały wyrzut sumienia zbierający kurz na szafce nocnej. Dlaczego jednak co jakiś czas sięgamy po to, co już znamy? Powodów jest kilka.
Powrót do ulubionej książki po latach może się skończyć na dwa sposoby. Z jednej strony może pomóc nam odkryć, że nasze preferencje się zmieniły. Co nie jest samo w sobie czymś złym i poświęcony czas nie będzie zmarnowany. Może być też tak, że teraz po prostu interesuje nas coś zupełnie innego. Za to z drugiej strony po latach możemy zwrócić uwagę a zupełnie inne aspekty, co jest osobiście moją ulubioną rozrywką, ponieważ czuję się, jakbym nagle znalazła skarb, o którym nie miałam pojęcia, że był tuż przed moim nosem. Nasza perspektywa się zmienia i czasami dopiero po latach zauważamy jakiś piękny cytat, czy przekaz zapisany między wierszami; dostrzegamy nowe szczegóły, a może nawet odkrywamy, że książka miała zupełnie inne przesłanie, które kiedyś nam umknęło, ponieważ nie patrzeliśmy wtedy na świat w taki sposób, w jaki patrzymy teraz.
Pojawia się jednak pytanie, co jednak gdy po powrocie do ulubionego tytułu okaże się, że on nam się już nie podoba? To również nic złego, ponieważ jak wspomniałam wyżej, zmieniamy się, a nasze doświadczenie wpływa na nas światopogląd. Nie umniejsza to jednak komfortu, radości, czy odprężenia, które przynosił nam dany tytuł w przeszłości. Był tam, kiedy go potrzebowaliśmy. Teraz pozostaje nam tylko odkryć, co sprawia nam przyjemność obecnie.
Kolejnym powodem przemawiającym za powracaniem do sprawdzonych tytułów jest tempo życia. Obecnie w 2020 roku mogło wydawać się, że życie zwolniło, może nawet w pewnym momencie zamarło na chwilę, jednak dni mijają i ostatecznie wszystko toczy się dalej. Są terminy, sprawy do załatwienia i człowiek zawsze jest zabiegany. Nie wspominając o tym, że nieubłaganie zbliża się sesja. Czasami jest się zbyt zabieganym, aby mieć czas na rozeznanie się w nowych tytułach, śledzenie na bieżąco premier kinowych, czy tych wszystkich nowych seriali lub ich sezonów pojawiających się na portalach streamingowych. Ale nasza potrzeba oderwania się choć na chwilę pozostaje. Potrzebujemy czegoś, aby zregenerować umysł, skupić się na czymś innym, rozluźnić się. Nic nie sprawdza się wtedy lepiej niż ulubiona książka, czy ukochany serial.
Czasami wracamy jednak do tytułów, które może niekoniecznie nazwalibyśmy „ulubionymi“ – sięgamy bowiem po tak zwane guilty pleasure, czyli nasze grzeszne przyjemności. Moi rozmówcy przyznali, że w stresujących momentach sięgają po coś, przy czym po prostu nie trzeba za dużo myśleć. Wiedzą, że czasami już dawno powinni „wyrosnąć“ z danych historii, jednak to właśnie one pojawiają się na tapecie, gdy chcą się rozluźnić, jak książki z dzieciństwa oraz animacje. Może w ten sposób unikają również ryzyka rozczarowania się nowymi tytułami, które mogą nie wypełnić tej potrzeby, którą mamy w momentach stresu.
Mam również swój bardzo osobisty powód, a jest nim to, że czasami po prostu pragnę i muszę powrócić do sprawdzonego tytułu. Są seriale, które oglądam praktycznie co roku. Ba, są filmy i seriale, które oglądam z każdym z moich przyjaciół, ponieważ są dla mnie tak ważne. Są też filmy, które oglądam, gdy czuję się np. przygnębiona lub książki, do których wracam, gdy już nie mam na nic innego siły. Dlaczego? Po pierwsze, czasami szczegóły szybko mi umykają i chcę przypomnieć sobie, o czym dokładnie była ta historia, odkryć ją w ten sposób na nowo. Nie jest to jednak aż tak ważny dla mnie powód, ponieważ zauważyłam, że większość ulubionych tytułów zapada mi w pamięć bardzo dobrze. Zupełnie inaczej jest jednak z masą „przeciętnych“ tytułów, których jest teraz bez liku. Co jest moim po drugie. Mogłabym w tym momencie zacząć dyskutować o obecnym problemie ilości nad jakością (w oryginale: quantity over quality) w kulturze, jednak mijałoby się to z celem, ponieważ chodzi tu o moje osobiste odczucia.
Mam wrażenie, że większość nowych produktów kulturowych jest nijaka. Owszem mogą być zabawne, pouczające, wciągające, przerażające itd. przez jakąś krótką chwilę. Jednak rzadko zdarzają się pozycje, które całkowicie zmieniają ci światopogląd, zapadają ci w pamięć na długie miesiące i nie opuszczają twoich myśli przez tygodnie. Tytuły, o których chce się dyskutować bez końca, więc namawia się namiętnie znajomych do zapoznania się z nimi. Obecnie takie książki, seriale, filmy są prawdziwą rzadkością. Ponownie zaznaczę, że jest to tylko moje zdanie i ma również swoje powody. Jednym z nich jest to, że przez lata prowadziłam bloga o kulturze i dużą
jego częścią było pisanie subiektywnych recenzji. Pojawiały się tytuły, o których pisałam małą książkę, analizując je pod każdym kątem. Były jednak i tytuły, o których nie miałam za wiele do powiedzenia i trudno było mi napisać chociaż jedną stronę, a nie chodziło wcale o to, że były one złe (wbrew pozorom, jeżeli coś jest naprawdę złe, to pisanie o tym jest nie mniej przyjemne, niż o tych wspaniałych tytułach). Często były one po prostu „w porządku“ – tylko tyle lub aż tyle.
Myślę nad tym już od dłuższego czasu. Jak to możliwe, że pamiętam o wiele lepiej coś, co oglądałam prawie dziesięć lat temu, a nie mogę sobie przypomnieć, gdzie widziałam tę scenę z plaży, co siedzi mi w głowie od paru dni? Jak się później okazało widziałam ją w serialu, który oglądałam dosłownie niecałe dwa tygodnie temu, ale pamiętała to moja siostra, a nie ja. Nie wspominając nawet o tym, że czasami wezmę do ręki książkę, którą na pewno przeczytałam, a nie pamiętam zupełnie nic. Imiona bohaterów nie są ważne, można nawet powiedzieć, że fabuła nie jest w tym momencie aż tak ważna. Co wtedy czułam? Podobała mi się, czy nie? Teraz jednak trzymam tę książkę wpatrując się w jej tytuł i już nic nie czuję – nada, null.
Moje rozważania mogłyby prowadzić w tym momencie czytelnika do wniosku, że zarówno ja, jak i moi rozmówcy nie robimy nic poza „odgrzewaniem starych kotletów“, co oczywiście nie jest zgodne z prawdą. Choć już od dawna się tak nie czuję, to był moment, gdy czułam presję, aby czytać i oglądać, jak najwięcej nowości, ponieważ o tym się mówi i o tym ludzie chcą czytać. Niektórzy mogą dać złapać się w taką pułapkę i czuć niepotrzebny stres związany z tym, że nie mają jak nadrobić wszystkich gorących produkcji, które wychodzą. A przecież nie o to w tym wszystkim chodzi!
Odkrywanie nowych tytułów może być prawdziwą przygodą – oczywiście nie zawsze udaną, ale tak to już jest – mamy własny gust, a czasami oczekiwania, które nie zostają spełnione. Jak najbardziej warto jest więc sięgać po nowości, czy głośne tytuły. Gdy nie jesteśmy jednak do nich do końca przekonani, to warto jednak dać sobie czas i powrócić do tego po paru tygodniach, czy miesiącach, aby sprawdzić, czy dalej interesuje nas zapoznanie się z danym tytułem. Niektóre książki będą czekały na półce przez lata i wciąż będziemy chcieli się z nimi zapoznać. Bywa i tak, że natkniemy się na coś kilkanaście lat po premierze, gdy cały świat już o tym zapomni, a będzie to dokładnie to, czego szukaliśmy. Czytanie oraz oglądanie – jeżeli nie jest naszą pracą, czy obowiązkiem – powinno być przede wszystkim przyjemnością.
NK: Cześć, cieszę się, że możemy porozmawiać o pracy zdalnej.
MK: Cześć! Cieszę się, że mogę pomóc poprzez podzielenie się spostrzeżeniami o życiu na home office.
NK: Jak wyglądał wcześniej Twój typowy dzień?
MK: Mój typowy dzień wyglądał następująco: wstawałam o 6 rano, jadłam śniadanie i szykowałam się do wyjścia. Biuro, w którym pracuję jest oddalone o godzinę drogi od mojego domu, więc żeby zdążyć na 8 rano, musiałam wyjść z domu o 7. Dwa środki komunikacji później i byłam w pracy. W biurze spędzałam 8,5 godziny (mamy półgodzinną przerwę na lunch niewliczaną do czasu pracy). Powrót – ponownie godzina dojazdu. Podliczając wszystko w domu nie było mnie prawie 11 godzin. Po powrocie do domu, standardowo czas dla siebie – jedzenie, film, książka, serial, spotkanie z przyjaciółmi. Okazjonalnie aktywność fizyczna.
NK: Pracowałaś wcześniej okazjonalnie zdalnie?
MK: Wcześniej miałam możliwość pracy zdalnej raz w tygodniu, więc mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać, kiedy zaczęły pojawiać się głosy, że zaczniemy pracować zdalnie regularnie. Do tej pory ten jeden dzień pracy zdalnej pozwalał mi na wyspanie się (bo odpadał dojazd) oraz załatwienie spraw, których nie mogłabym załatwić pracując z biura.
NK: Jak wygląda Twój dzień teraz?
MK: Wstaję godzinę później, bo o 7 rano, ale każdego ranka pół godziny poświęcam na jazdę na rowerze stacjonarnym. Ze względu na pracę z domu, chodzę dużo mniej (jedynie po zakupy), co zaczyna odbijać się na mojej sprawności fizycznej. Do tego dwa razy w tygodniu wieczorami uczestniczę w godzinnych zajęciach online (pilates, rozciąganie). Jeśli chodzi o samą pracę, nie zmieniło się dużo, ale wynika to również ze specyfiki mojej pracy. Raz w tygodniu mam teamowego calla, podczas którego omawiamy najważniejsze tematy, ale również plotkujemy o tym, co się u nas dzieje 😉 Na pewno najtrudniejsza jest współpraca z innymi działami bez możliwości bezpośredniej komunikacji – co zaczynam coraz bardziej odczuwać, im dłużej pracujemy zdalnie. Powrót do domu po pracy też jest szybszy – wystarczy zamknąć klapę laptopa. Dzięki temu dochodzi godzina dla siebie, chociaż nie ukrywam, że czasami chcąc coś szybko dokończyć, można ją niepostrzeżenie stracić.
NK: Czy masz wrażenie, że nakład pracy wymagany przez pracodawcę zwiększył się/zmiejszył, czy może jest taki sam?
MK: Specyfika mojej pracy polega na byciu na drugiej linii współpracy pomiędzy moją firmą, a klientami biznesowymi, którzy w obecnej sytuacji wykazują zwiększone zapotrzebowanie na nasze usługi oraz zadają dodatkowe pytania. Także pracy jest więcej, ale przyczyną nie jest pracodawca.
NK: Jaka jest najlepsza rzecz w pracy zdalnej, a jaka najgorsza? Dlaczego?
MK: Najlepsza – więcej czasu (brak dojazdów, które mimo wszystko są dość męczące). Najgorsza – brak bezpośredniego kontaktu z innymi osobami.
NK: Wspomniałaś o tym, że niektórzy Twoi współpracownicy pracują teraz o wiele dłużej, jak myślisz dlaczego tak jest?
MK: Tak jak pisałam, bardzo łatwo jest dać się ponieść sytuacji, a wręcz chcieć skończyć coś od razu, przez co człowiek nie zauważa, że minęła już godzina, w której normalnie wychodziłby z biura, bo zaraz miałby odjeżdżać jego pociąg. W niektórych przypadkach, może to być kwestia nudy – no bo co robić w takiej sytuacji w jakiej obecnie się znajdujemy? Część osób może uważać, że dzięki temu są bardziej produktywni i pomaga im to radzić sobie ze stresem w jakim wszyscy żyjemy.
NK: Jak oceniasz swój poziom samodyscypliny?
MK: Jest całkiem niezła, chociaż zawsze mogłaby być lepsza. Jestem typem człowieka, który lubi mieć przed sobą postawione zadanie i dążyć do jego wykonania, więc praca z domu nie wymaga ode mnie zwiększenia samodyscypliny. Inaczej jednak sytuacja wygląda w życiu prywatnym 😉
NK: Wyobrażasz sobie pracowanie w ten sposób przez kolejne lata? Dlaczego?
MK: Nie. Chociaż dwie godziny czasu więcej dla siebie jest całkiem fajną sprawą, tak nie wyobrażam sobie pracowania w ten sposób przez kolejne lata – ta sytuacja pokazuje jak ważna jest relacja na żywo, między współpracownikami. Zarówno ze względów biznesowych, jak i czysto społecznych.
NK: Dziękuję za rozmowę!
Czy turystyka i podróżowanie zmieni się po pandemii?
Odpowiadając krótko: i tak i nie, z naciskiem na słowo „nie“. Są rzeczy, które już teraz w jakiś sposób się zmieniły i sprawiły, że przez pewien czas podróżowanie będzie wyglądało zupełnie inaczej. Jednak ogólnie, gdy tylko będzie możliwy powrót do szeroko teraz wspominanej „normalności“, to ludzie szybko zapomną o niemiłych doświadczeniach, spakują walizki i ruszą w drogę.
Od dawna wiadomo, że to właśnie ludzie szkodzą naturze (a potem szumnie próbują ją ratować). Media społecznościowe chętnie podkreślają teraz, jak to na świecie oczyściło się powietrze; jak to w Indiach ludzie po raz pierwszy zobaczyli Himalaje; jak to nad chińskimi miastami zniknęły chmury smogu, a w ogóle to widzieliście, że ryby i delfiny wróciły do obecnieprzeźroczystej wody w Wenecji? „Niesamowite, musimy to chronić“ – pomyślało wielu i może niektórzy będą próbowali się tego trzymać. Możliwe, że ten news o żółwiach, które pierwszy raz od dziesiątek lat wykluły się bez problemów na azjatyckich plażach będzie ich motywował do podejmowania bardziej świadomych decyzji, jeżeli chodzi o podróżowanie. A równocześnie… wiadomo było o wiele wcześniej, jak szkodliwe są np. samoloty lub śmiecenie na plaży czy w rezerwatach, a jednak ci sami ludzie, którzy teraz są adwokatami natury i udostępniają dalej wspaniałe nowiny, nieświadomie sami brali w tym wszystkim udział.
Pojawi się teraz zapewne pytanie, czy to źle podróżować samolotem? Przecież chciałoby się samemu zwiedzić świat, przepłynąć gondolą przez Wenecję, popływać w oceanie… Czy coś złego jest w tym, że chce się doświadczyć tego, co inni? Nie ma w tym oczywiście nic złego, wiele osób pragnie podróżować, a w ostatnich latach coraz popularniejsze staje się również życie z podróżowania. Ludzie nie zarabialiby na tym, gdyby innych to nie interesowało. Dopóki będzie popyt, będzie również sprzedaż. Są miejsca, które od lat mocno kontrolują liczbę gości, a do tego wprowadzają opłatę turystyczną. Taka świadomość potrzebna jest jednak z obu stron, a myślę, że w tym momencie tworzy się błędne koło. Ludzie, którzy żyją z turystyki (a czasami są to regiony, a nawet kraje) chcą zarobić. Z powodu obecnej sytuacji małe biznesy upadają; z mapy zniknie wiele urokliwych miejsc, jak hotele, restauracje, resorty, parki rozrywki, małe, prywatne muzea itp., które żyły tylko z turystów. Większe firmy wyjdą z obecnej sytuacji z małym uszczerbkiem lub bez szwanku, ale i tak będą próbowały się odbić, co może doprowadzić do jeszcze szybszego zanieczyszczenia środowiska, nie wspominając o gwałtownym wzroście cen. Ludzie siedzą teraz zamknięci w domach i marzą o tym, że po prostu gdziekolwiek wyjechać; może to być nawet miejsce, które tak niemiło wspominają. Byle by wyjechać.
Może się też okazać, że przez kolejne dwa lata wakacje staną się luksusem. Jednak gdy tylko sytuacja zacznie się normować, to wtedy wzrośnie również liczba podróżujących. Odpowiedzią na popyt, będzie sprzedaż i to wszystko wróci w końcu na tory, na których było. Kto będzie wtedy pamiętał o rybach w Wenecji?